środa, 20 sierpnia 2008

Live fast, die at 27

Odkryłam ciekawy artykuł dotyczący fenomenu który od dłuższego czasu nurtuje mnie i bardzo wielu moich przyjaciół. Oto fragment.

An unlikely number of young artists - particularly musicians - die aged 27, just as they reach their creative peak and become fully fledged adults.
It's the age when you realise that the first flush of youth is truly over; the age when you teeter on the cusp of real life; the age when young athletes reach their peak. 27, the doorway into adulthood, is a year imbued by history with a tragic resonance, nowhere more so than in the world of rock music where a scarily high number of “legends” have died aged 27, spawning the mythical “27 club”.
It came about in 1994 when Kurt Cobain, barely 27, shot himself in the head, his body pumped full of heroin and Valium. Twenty-five years earlier, Jimi Hendrix, Janis Joplin, Jim Morrison and Brian Jones had all died aged 27, the first three apparently from drug overdoses and Jones from an “accidental drowning” that to this day is shrouded in mystery and rumours of murder. There were plenty more too: for example, Robert Johnson, the Delta bluesman, who was poisoned, or Ron McKernan, the alcoholic Grateful Dead bassist.


Przeczytaj całość
tutaj.
Ponoć wychodzi też cała książka o tym zjawisku (www.the27s.com)

Udało ci się już przekroczyć magiczną dwudziestkęsiódemkę? Czy wszyscy muzycy którzy mogą się już czuć bezpieczni roztyją się, będą robić coraz gorszą muzę i zaczną wyglądać jak Keith Richards? Może byłoby lepiej gdyby Paul McCartney zginął x lat temu w jakimś tragicznym wypadku z udziałem kosiarki ? Czy tylko mnie to wszystko schizuje?

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Mnie to wcale, a wcale nie schizuje :)))))))) i wiem nawet dlaczego :P