Zarzucono mi, że trochę tu ostatnio mało "poważnej" treści, więc postanowiłam wychylić na chwilę głowę zza ostatniej płyty Secret Machines i sprawdzić co tam nowego w muzyce.
Parę tygodni temu przeczytałam gdzieś artykuł, z którego wynika że THE VIRGINS to Następna Duża Rzecz z Nowego Jorku. Wynika tak też z pierwszej połowy ich debiutanckiej płyty. Niestety z drugiej połowy, i z klipu do Teenage Lovers który dzisiaj widziałam, wynika że to amerykańska odpowiedź na The Wombats. Stosunek badziewnych kapel do dobrych kapel na tej planecie jest jednoznaczny, więc raczej skłaniam się w stronę tej drugiej analizy. Zaznaczając jednocześnie, że z matematyką u mnie na bakier.
Rich Girls
W ostatniej biografii ALL-AMERICAN REJECTS którą czytałam figurował termin "emo-pop", ale proszę czytać dalej. Zawsze miałam słabość do ich singli, a pierwszy z ich nowej płyty When The World Comes Down usprawiedliwia tą słabość dość dobrze. Klip do piosenki jest absolutnym klasykiem, takim że nawet Weezer może się schować:
Pozostając po tej stronie Atlantyku, zainteresujmy się długooczekiwanym debiutem TELEPATHE, który zdaje się sikać z dużej wysokości na większość swoich kolegów i koleżanek którzy załapali się na falę spowodowaną tąpnięciem MGMT rok temu. Dance Mother to jedna z tych płyt, wszyscy której za pół roku każdy będzie mówił, że słyszał ją rok temu. Futurystyczna, hipnotyczna i delikatnie mówiąc eklektyczna. Ręce do powstania płyty przyłożył Dave Sitek, gdyby jeszcze ktoś się nie czuł przekonany.
Debiut SCHOOL OF SEVEN BELLS jest już na tym świecie parę miesięcy, ale nie mogłam się zmusić żeby go przesłuchać. Z wczesnych demówek które słyszałam już z rok temu (ekhm), wyniosłam wniosek, że gitarzysta Secret Machines Ben Curtis odszedł od zespołu i założył SVIIB nie tylko z powodów muzycznych i romantycznych, ale też zapewne dlatego, że jego twórczość sponsorują inne używki. Jak wszyscy wiemy narkotyki są dobre i dowodem na to jest Alpinisms, album do którego byłam uprzedzona jak do żadnego od czasu każdej kolejnej płyty Oasis, a który okazał się wyjebany w kosmos. Płyta absolutnie piękna i magiczna, i tu niespodzianka, zupełnie nie gitarowa.
Kolejną płyta, do której byłam uprzedzona było trzecie wydawnictwo FRANZ FERDINAND. Bo jak tu nagrać coś imponującego po Take Me Out. Dziękujmy zatem bogom Olimpu, że płyta jest świetna. Pierwszy singiel Ulysses nie od razu wpada w ucho, ale jak już wpadnie to nie ma zmiłuj. Szczególnie imponuje mi wokal, a w następnej kolejności klip:
piątek, 30 stycznia 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
3 komentarze:
A ja tak zza marginesu nadmienię, że mi się podoba nowy Scott Weiland solo :) Happy In Galoshes ;)
aaaa i Nico Vega też ;)
sciagam to telepathe, żeby mówic, ze slyszalam to piec lat temu.
Prześlij komentarz